czwartek, 22 stycznia 2015

MIGRACJE

Smak deszczu…
Dlaczego upaść na kolana?”
                                  Jack Kerouac

                                                 MIGRACJE


            Chmury to olbrzymie planety zawieszone na swojej chęci bycia i przebywania. Płyną bez celu, krążąc bez stałej orbity na niecentrycznych osiach w jakimkolwiek miejscu na niebie. Zdobią błękitną nicość wszechświata. Przynoszą deszcz same nim będąc. Pochłaniają całe państwa, samoloty, cywilizacje... hojnie przy tym żywią poetki i dostarczają ziemi wody. Jak olbrzymie planety wymyślają sobie formy, rodzą się i rozchodzą według kaprysów temperatury, rozpalają zmierzch codziennie go wymyślając i przemierzają noc obojętne na spojrzenie, które je opowiada. Chmury to gwiazdy z piany i gazowanego morza, planety zakochane w swoim byciu i przebywaniu. 
 
              A tam w górze, zaraz przy chmurach, jesień podarowuje mojemu życiu z kolejnym rokiem cud drżącego i spieszącego się ciała. Dokładam więc do swojego życiorysu z kolejnym rokiem –rokiem mniej- ten cu-do-wny akt tkliwości i pragnienia życia zwany migracją ptaków, darmowy spektakl, którego obecność pozostawia niezatarty ślad we wrażliwym i uważnym widzu. Szczudłonogi, kaczki, gęsi i inne kaczkowate, falujące litery V kreślone pomiędzy niebem a ziemią krzyczą na siebie zaniepokojone wieczorem i w nocy lecą w kierunku południowego zachodu. Niebo to nieustający ruch małych, ale zdecydowanych ptaków szukających ciepła i pożywienia. Echo ich głosów potwierdza nadejście zmierzchu i żegna dzień. 
 
                 Jak wiele innych widowisk, to –powtarzam- jest darmowe. Wiemy o ważnych i wspaniałych rzeczach w naszym świecie, które są za darmo. Tego co najbardziej podstawowe nie da się sprzedać ani kupić. Ptaki, jak chmury, to piękne prezenty dla spojrzenia nagiego serca- ich lot (powietrze i ziemia niczym meduza stworzona z wody i światła) potwierdza nadludzką wzniosłość scenerii. Każdej jesieni niebo zapełnia się białymi planetami i milionami ptaków z wszechmocną pieśnią na cześć życia w gardłach. Przelatują góry, doliny, lasy, lecą niemal bez przerwy przy tytanicznym wysiłku genetyki. Tysiące kilometrów dzieli ich od celu, podróżują nocą prowadzone i chronione przez punkty świetlne na niebie, odpoczywają krótko i tak mozolna jest ich wędrówka, że trudno nam sobie wyobrazić tę nieustanną odyseję powtarzaną dwa razy w roku.

               Migrujące ptaki to istoty wyższe w niehierarchicznym znaczeniu sformułowania. Aby je ukarać za to i za wolność, tysiące myśliwych –tych kandydatów na ludzi- dziurawi je śrutem w locie lub kiedy są bardziej wystawione na niebezpieczeństwo: podczas przystanku, żeby zjeść i zaczerpnąć wody. W tym obmierzłym akcie tchórzostwa –który w naszym gatunku szczególnie uwidacznia się podczas wojen- ci ludzie pod osłoną prawa mordują piękno w stanie czystym, zadając głębokie rany humanizmowi, nowej etyce, oczekiwaniom społeczeństwa i przekształcając nas tym samym w pierwotnego protoczłowieka, nieokrzesanego, krwawego, okrutnego.


           Nie znajduję słów ani argumentów usprawiedliwiających osoby, które dla prymitywnej przyjemności katrupią ptaki i zamieniają te tryskające energią pierzaste promienie w bezwładne, zimne kukły o zakrwawionych oczach. W nic, w istoty bez wdzięku. Ich rodziny też są winne, bo na to przyzwalają. Również kapłani, kiedy święcą rzeź równocześnie wypełniając swoje usta padliną i słowami o miłosierdziu.
Nie ma wytłumaczenia dla morderców, są wrogami cywilizacji.

                 Jestem tak radykalny, że zakorzeniam się w wietrze, ale teraz nad polem, które kontempluję, chmury i migrujące ptaki zmierzają w różnych kierunkach, w poszukiwaniu swoich niewidzialnych dróg nakreślonych w powietrzu. Idę razem z nimi. Ślę im ciepłe słowa podziwu w temperaturze trzydziestu sześciu i pół stopnia, choć mnie nie słyszą. Wiem, że nasza przyjaźń jest niemożliwa, ale akt miłości nie musi być wzajemny, bo kochać znaczy dawać. 
  
                    Jesień jest tutaj, ze swoimi kasztanami, grzybami, z chłodnymi jak lód nocami, z więdnącymi roślinami i pomarszczonymi dzikimi owocami, martwymi liśćmi i z sennym schyłkiem drzew, które być może marzą o wiośnie. 
 
                    Ptaki, które unikną tej podłej śmierci zadanej tchórzliwym śrutem -przeżyją potworne zmęczenie, niewygody podróży, brak pokarmu lub choroby- znów powrócą wiosną, kiedy śnieg wsiąknie w ziemię, a potem przejdzie do rzeki i chmury przyciągną deszcze, a te pobudzą nasiona w ziemi. Być może wciąż tutaj będę, starszy o rok. Będę czekał na nie i walczył o to, żeby społeczeństwo zrozumiało ideę uwolnienia zwierząt i ziemi, bo obydwa te światy są więźniami naszej ambicji i naszego punktu widzenia. Nie można posiadać tego, co się kocha i szanuje będąc tym czym jesteśmy: wyprostowanymi ssakami o przeciwstawnych kciukach, posiadającymi to samo prawo do życia i wolności co młoda gęś, która w tym roku migrowała po raz pierwszy, pchana tytanicznym heroizmem swojego instynktu. 
                
                 Nie ma usprawiedliwienia dla mordu i tortury zwierząt, ani dla zatruwania ziemi, i pomimo że absurdalne prawa popierają i finansują tego typu praktyki, prawa te oparte są na założeniach faszystowskich. Naszym obowiązkiem jest zmiana tych postaw, spojrzenie z perspektywy biocentryzmu, myślenie sercem i czucie mózgiem, niepowiększanie naszego długu wobec etyki, sąsiadów żyjących na planecie i wobec samego świata

                    Znów na polu. Zdaję sobie sprawę, że noc jest ciemna. Noc jest ciemna, bo musi taka być. Aby istoty dzienne spały, a noktambulicy włóczyli się, aby niektóre kwiaty się zamknęły, a inne otworzyły, aby gwiazdy, aby księżyc, aby nietoperze, aby insekty... i aby tam na górze, kokietując pewnym rodzajem majestatu w swojej perfekcji ruchu, miliony przecudnych ptaków płynęły w gęstej, starej i potrzebnej ciemności. Te ptaki na górze, nawołujące się nawzajem słodko i w desperacji, w intymnym dialogu, delirium falowania i porywającej, porywającej, porywającej chęci życia.