Miłość, jak pozostałe
choroby zakaźne, wykazuje wysoką śmiertelność z powodu korozji i starości, jednak
nie pozwala się szantażować, to znaczy: albo się czuje albo nie. Miłość
rozumiana jako walka z samotnością nie jest miłością, a jedynie gestem
samoobrony wyzbytym z altruizmu. Miłość wreszcie to dziwna energia- im bardziej
ją trwonisz, tym więcej jej kumulujesz, odwrotnie niż w przypadku nienawiści,
która wykańcza i osłabia. Zastanawiam się czy ta dziwna i wielka energia
pozwalająca kochać rozprasza się, kiedy osoba kochająca umiera. Lubię myśleć,
zupełnie irracjonalnie, że gdzieś musi się udać ta siła witalna. Jasne jest
jednak, że –kochając lub nie- umrzemy.
Teraz dotykam swoich nóg, silnych dzięki przedłużonej młodości-
lub przedwczesnej starości-, przesuwam opuszki palców po mięśniach, czuję ich
oddech kiedy nadymają się i kurczą w chwili stawiania kroków. Moje nogi
spełniają swoją misję, przenoszę się, idę naprzód, ruszam się. Dotykam tych i
innych członków, i myślę o osobach, które są ich pozbawione, myślę jak by to
było żyć bez nóg lub rąk, a też o niepełnosprawności i zależności. Nie chodzić,
nie biegać, nie pedałować. Dotykam oczu, dotykam dłoni, dotykam uszu i myślę
jak to jest żyć bez światła, bez dotyku, bez dźwięku.W każdym razie chyba
lepsze to niż śmierć, która jest niczym.
Umrzemy,
nie ulega przecież wątpliwości, ale ta jasna świadomość nie ujmuje smutku całej
sprawie. Wyrzeczenie się wiatru, morza, drzew, pocałunków, drzew i zapachu
żywych zwierząt, deszczu, smaku wody i roślin, woni życia, jego piękna prawie
świętego… ciężko odejść, trzeba przynajmniej powalczyć. Dlatego smutno jest,
kiedy umiera zwierzę, lecz podwójnie smutny jest widok zwierzęcia, które walczy
o życie i nie udaje mu się żyć- wysiłek bez nagrody, niesprawiedliwość wypadków
jasno przeciwstawia się naszemu systemowi wartości. Z tego powodu dla istoty
ludzkiej milion trupów jest widokiem dantejskim i abstrakcyjnym, mniej
zrozumiałym niż jedno martwe ciało z całego stosu, należące do osoby bliskiej. Świadomość
śmierci to fenomen inaczej rozumiany w każdej kulturze, ale z absolutnego
punktu widzenia, z perspektywy ekologii, śmierć jest dobra.
W poszukiwaniu eko etycznej inteligencji natrafiamy na
kwestię “co zrobić z naszym ciałem, kiedy już nie będziemy sobą i staniemy się
stosem bezwładnego, podatnego na gnicie mięsa?”. Zawsze myślałem, że nigdy nie
chciałem, by pochowano mnie według zachodniego zwyczaju- nudny rytuał katolicki
ozdobiony homiliami i gotowymi zdaniami, których nie znoszę. Zawsze uważałem,
że kremacja połączona z rozsypaniem prochów nie wywołuje zbyt wielu niepożądanych
skutków w środowisku… aż do momentu, kiedy dowiedziałem się jaką ilość energii trzeba
zużyć, żeby spalić ciało. Trzeba też dodać, że paląc ten materiał odbiera się
zwierzętom i roślinom możliwość spożytkowania powłoki tego, czym jesteśmy i
czym nie będziemy, bo przecież nie ma nas po nas. Jesteśmy materią i energią,
przekształcamy się w nie i najrozsądniej byłoby to zrobić w sposób, w jaki
wszechświat wszystko ułożył, to jest płynąc i nie dramatyzując.
W Tybecie tnie się na kawałki nieprzydatne już ciała
zmarłych i karmi nimi zwierzęta. Pięknie jest służyć czemuś, ale prawo
europejskie nie zezwala na takie, ani też inne praktyki, jak na przykład
buddyjski pacyfizm (sądząc po patriarchalnej i inwazyjnej postawie naszych
przywódców oraz miliardy osób pozaludzkich, które umierają w rzeźniach), i
dlatego trzeba palić odkupicielskim ogniem… albo też grzebać. Kremacja
praktykowana w hinduizmie również jest postępowaniem ekonielogicznym ze względu na ilość drewna potrzebnego do
spopielenia człowieka. I egoistycznym, tak samo jak potworny rytuał zabijania,
mumifikowania i zamurowywania zwierząt ludzkich i pozaludzkich, mających
emocjonalny związek z niektórymi faraonami w starożytnym Egipcie, czy też
hinduski rytuał sati polegający na
spaleniu wdowy na stosie pogrzebowym wraz ze zmarłym mężem. Wtedy śmierć jednej
osoby oznaczała śmierć wielu. Nikt nie powinien cierpieć z powodu naszej
mądrości lub niewiedzy.
Rzeczywiście wizja zalania mnie cementem i wystawienia
nagrobka przyprawia mnie o ból brzucha, po pierwsze ze względu na bezużyteczność
przedłużania pamięci o ludziach –to przez nią skłaniamy się ku wydobywaniu
zalet i nieprzywiązywaniu wagi do wad-, i po drugie, gdyż moja
proanimalistyczna świadomość czci życie. W momencie, kiedy życie opuszcza
ciało, to zamienia się w zimną materię, rodzaj nicości, za pomocą której
nazywamy przedmioty.I absurdem jest czcić przedmioty.
Z braku miejsca na cmentarzach w Szwecji, od jakiegoś czasu,
stosuje się promesję, czyli proces liofilizacji zwłok polegający na zanurzeniu ich
w ciekłym azocie i ochłodzenie do prawie -200 stopnia, następnie ciało poddane
zostaje wibracjom i wystawione na działanie ultradźwięków, by zamienić się w
proszek. W ten oto sposób –stosowany także w przemyśle spożywczym i
farmaceutycznym przy produkcji żywności i lekarstw- po odparowaniu wody w
komorze próżniowej oddziela się ewentualne nieekologiczne elementy znajdujące
się w naszym ciele (rtęć, plomby, by-passy, implanty, itd.) i uzyskuje materiał
stuprocentowo ekologiczny. Myślę jednak, że energia potrzebna do realizacji
tego procesu nie pozwala uznać go za tak bardzo ekologiczny jak się mówi, ponadto
promuje społeczeństwo technokratyczne, które wtrąca się nawet do kwestii naszej
śmierci.
Dwadzieścia lat temu zawarłem z przyjacielem następujący
pakt: w przypadku, gdyby któryś z nas umarł wcześniej, ten, który przeżyje,
ukryje ciało i pogrzebie je bez trumiennego pudła w anonimowym miejscu, gdzie
nikt nie pójdzie opłakiwać zmarłego. Metoda jest nielegalna, ale jak wiadomo
prawo zawsze stoi daleko za ekoetyką, dlatego zbytnio się tym nie
przejmowaliśmy. Ten przyjaciel hodował zwierzęta pozaludzkie i w miarę jak
rozszerzało się moje pojęcie zbrodni, więzy przyjaźni stopniowo słabły. Tak
więc moje zwłoki znów pozbawione są anonimowości.
Niestety sam musiałem pochować parę pozaludzkich zwierząt,
które z nami mieszały, i zrobiłem to pod drzewem. Dlaczego nie miałoby to być
odpowiednie miejsce dla zwierząt ludzkich? Po śmierci, angielski aktywista
działający na rzecz zwierząt Barry Horne został złożony do lekkiej i łatwo
rozkładającej się trumny z papieru mâché. Na wzruszonej ziemi
zasadzono dąb, którego korzenie zapewne bez problemu dosięgnęły ciała i
przekształciły je w soki, chlorofil, liście, kwiaty, owoce, które żywić będą
–być może przez wieki- zwierzęta pozaludzkie tak przez niego kochane i
szanowane. Chyba nie przychodzi mi do głowy lepszy sposób życia po śmierci. Niech
ten tekst posłuży jako testament, chcę żeby tak mnie pochowano. W lesie.
Na koniec dodam, że wstrząsa mną, kiedy widzę amputowane
kwiaty złożone w ofierze ku pamięci o zmarłych. One nie powinny płacić za nasze
kłamstwa, ani za nasze zabiegi kosmetyczne stosowane w sztuce życia i śmierci.
Lepiej zbytnio się nie oszukiwać. Choćbyśmy za wszelką cenę nie chcieli zbliżyć
się do natury, ona i tak będzie wiedziała co z nami zrobić, kiedy osłabione
komórki odmówią nam sił. Wybieram wersję drzewa, które wyrosło na moich ustach.
Znacie lepszy sposób
uczynienia godnym naszego ciała niż przekształcenie go w żywe kwiaty?
Tłumaczenie:
Agnieszka Władzińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz